Wiecie, że ja tu tylko jakość Wam niosę. Szukam lektur, które często nieoczywiste i w gąszczu zaginąć mogą, a nie chciałabym. Więc proszę bardzo. Dajcie się wciągnąć w tę opowieść faktami snutą.
“Kiedy byłem dzieckiem, czytałem, czytałem i czytałem. Mnóstwo czytałem, co przenosiło mnie do innego świata i sprawiało, że na kartach książek przeżywałem wiele przygód i emocji. Marzyłem o tym, aby samemu takie światy, przygody i emocje tworzyć.Wygląda na to, że się udało. Zostałem pisarzem.”Radosław Nawrot
I oto polecam Wam “W nogi, panie prezydencie!”, autorstwa tego, który pisarzem został, choć i dziennikarzem, prawnikiem, a nawet laureatem teleturnieju “Wielka Gra” i autorem bloga Rana vulgaris – powieść zwyciężczyni konkursu organizowanego przez MTP i Wydawnictwo Miejskie Posnania z okazji 100-lecia targów targów poznańskich. Tak, to już tyle lat. Wszystkiego najlepszego zatem!
O miejscach nam znanych czyta się inaczej. A ja z Poznaniem bliżej nieco, bo część edukacyjnej drogi, bo teatr i wystawy. Bo targi, które odwiedzam regularnie. Choć to nie opowieść tylko dla tych, którzy znają. Wręcz odwrotnie, mili Państwo, dla wszystkich jest. Więc, halo Poznań i świata reszta cała, dobra książka jest do przeczytania!
Na początek słowa z Metropolis w reżyserii Fritza Langa, które kwintesencją są bycia, a i owej lektury wstępem: “Między rozumem a rękami musi być serce”. A dalej w Berlin 1928 roku ruszamy, gdzie przychylnie nie jest i niecne plany powrotu tam, skąd wygnano się rodzą. Gdzie? Do Poznania, w którym historia się dzieje, bo wystawa rozmiarów spektakularnych ma zostać zorganizowana – pokaz gospodarczych, ekonomicznych, a najpewniej i wojskowych możliwości. Pierwsza taka, więc rzecz wielka, bo 138 dni i 4,5 miliona biletów samo za siebie mówi. Wnikamy w ówczesną mentalność odradzającej się Polski, gdzie rugowanie wszystkiego co niemieckie na porządku dziennym, bo i zamalowywanie portretów, kucie posągów, a nawet wymiana kranów z niemieckimi napisami. Gdzie tęsknota za ugruntowaniem poczucia własnej tożsamości buchała na strony wszystkie.
To spacer i lekcja historii, a jak wartko podane, jak żywo i bez patetyczności. Proza historyczna, ale z przygodowo-sensacyjnym zacięciem, bo i plany zamachu pomieścić zdołała. Spotykamy osobistości znane, jak prezydenta Poznania Cyryla Ratajskiego, lotnika Wacława Orlińskiego, Henryka Króła ze swoim automobilem CWS T-1- mechaniczną dorożką, piłkarza i działacza Edmunda Szyca, a nawet prezydenta Mościckiego i marszałka Piłsudskiego, który się jednak nie zjawia. Wszystko zgrabnie wplecione w drukowane kadry. Odkrywamy poznańskie zakamarki, jak Łazarz, ulicę Świętego Marcina, poznański ratusz, dworzec, a i na targowisku – Rynku Jeżyckim zdążymy owocami wypełnić torby. Budowę stadionu miejskiego nadzorować będziemy, zajrzymy do sklepu z egzotycznym asortymentem, a w Centralnej Restauracji wypijemy kawę.
“Po nim do klientów docierała słodka woń wanilii z Madagaskaru oraz gotowanego w garneczkach karmelu i kajmaku z gęstej śmietanki, a także sproszkowanego kakao ze Złotego Wybrzeża. Z cynamonu, wanilii i kakao Feliks Pomorski sporządzał łakocie, z których słynął w całej Polsce. Szyld głosił, że mają w sprzedaży sto osiemnaście rodzajów słodyczy, na przykład cukierki marcepanowe, czekoladki koniakowe, czekoladowe draże, nadziane pomarańczową skórką delicje czy smakołyki w kształcie muszelki, bardzo chętnie kupowane przez poznaniaków jako ozdoby. Takie, które jednak jako dekoracja zbyt długo przetrwać nie mogły.”
Welopłaszczyznowa lektura, która łączy sobą tak wiele wątków, środowisk, dziedzin, zdradzając przy tym erudycyjność autora. Bo z jednej strony zawiłości prawnych regulacji ówczesnego czasu wraz ze słyszalnym wciąż echem wojny zgłębiamy, z drugiej czekoladę w filiżance pijemy, a obie czynności tak mi bliskie. Tło polityczno-gospodarczo-społeczne ukazane z detalami, napracował się autor, a jednak bez przeładowania suchymi faktami, co sprawia, że tej książki się nie czyta, ale jest się w niej. Uczestniczymy więc, zamiast biernej obserwacji, a taki sposób narracji działa na mnie jak magnes.
To historia o działaniu. O klęskach, upadkach, ale i podnoszeniu się. O zdolnych młodych ludziach, którzy szyfry łamali, zmagając się ze słynną, niemiecką Enigmą (tak, to Poznaniacy). O kinematografie w domu i radiowęźle w szpitalu, który miał moc uzdrawiania i o polskich kolejach, które nie spóźniały się nigdy. To nie żart Szanowni, a prawda sama. O sporcie, który zaczął istnieć na antenie radiowej za sprawą meczu Warty i holenderskiego klubu Philips Eindhoven, o zasłanianiu cmentarza i alkoholowym problemie, który wcale nie dotyczył nadmiernych ilości spożywanych trunków. Nie zabraknie i damsko-męskiej relacji, która przedstawiona bez lukrowanej ułudy została, z pewną nostalgią i goryczą. Jest zatem wszystko czego trzeba by chcieć iść w nią, strona po stronie. Na własnej skórze sprawdziłam.
“Tadeusz postawił na stole elegancką butelkę ze złocistym trunkiem, ale zanim nalał go do pękatych kieliszków, skierował się w stronę drzwi salonu. Za nimi znajdowały się regały z książkami i kolekcja figurek z gipsu przedstawiających baśniowe postacie, które zbierała Lucyna. Stało tam też pudło z wielkim zielonym okiem, które zapłonęło światłem, gdy tylko włączył przycisk. Kościanym pokrętłem skierował wskazówkę to w jedną, to w drugą stronę skali, aż złapał w miarę czysty dźwięk.
– “Hallo, halllo. Tu Radio Poznań, fala dwieście siedemdziesiąt koma trzy metra. Nadajemy na falach długich” – dał się słyszeć damski, przyjemny głos.”
Drodzy moi, oto 16 maja 1929 roku nastał, Pewukę – Powszechną Wystawę Krajową na terenie Międzynarodowych Targów Poznańskich uważam więc za otwartą! Biały gołąb już w przestworzach. Prezydent Ignacy Mościcki zainaugurował, gwarne są tłumy i miasteczko wesołe, bo co ma być smutne. Nagle ziemia drży i ściany pękają. Co się dzieje? Czy to czas zakrzyknąć “w nogi!”? Nie powiem, nie zdradzę, bo przyjemności czytania Wam zburzyć nie chcę.
Napisana z lingwistyczną dbałością. Język – piękna polszczyzna, a do tego uważny, bo dostrzega lampę naftową, czy samowar, który pykał, wydzielając ciepło. Przemyca ogrom wiedzy i wyjaśnia fakty. Narracja pełna dialogów i retrospekcji, przenoszących czytelnika w czasie i przestrzeni. Do tego fotografie z dwudziestolecia międzywojennego, które stają się naszym transferem do minionej nastrojowości. Sami widzicie, warto się z nią poznać.
“Oczywiście, bo i wielkie jest nasze przedsięwzięcie. Nikt jeszcze nie robił takich targów, nikt nie tworzył takiej wystawy. A skoro jesteśmy pierwsi, to warto podjąć ryzyko, gdyż i tak zapiszemy się w pamięci potomnych. Nikt nie wspomina po latach ludzi ostrożnych, zwłaszcza ostrożnych prezydentów”
Wydana z najwyższą starannością. Twarda oprawa, szorstkość okładki w kolorach sepii, śliskie strony i żółta tasiemka introligatorska przenoszą mnie w inny wymiar. Pierwsze spojrzenie zapowiada historyczne uniesienia i nie jest mylące. Doceniam ten kunszt, bo współcześnie coraz więcej wydawania “na szybko”, bez troski o wizualną estetykę. Tu ta literacka czułość była.
Ostatecznie poznańska wystawa była tylko pretekstem, do tego żeby iść naprzód, zmieniać, upiększać. Zostawić za sobą potłuczoną przeszłość i jasną przyszłość tworzyć. Bo przesłanie sobą niosła, że nawet jeśli nie wszystko da się zgodnie z planem, to rozwój potrzebuje poświęcenia. Potrzebuje odwagi. W każdym miejscu i czasie. Ot co.
Książka czeka na Was tutaj
A ja czekam na kolejne powieści Radosława Nawrota.