|”Lato, gdy mama miała zielone oczy”, autorka: Tatiana Țîbuleac, tłumacz: Dominik Małecki, Wydawnictwo Książkowe Klimaty, Seria: Rumuńskie klimaty, s. 152, sierpień 2021, 10/10 |
Istnieją książki, które nie za moment, nie w połowie, nie w nieokreślonej czasoprzestrzeni, ale od pierwszych stron są jak trzęsienie ziemi. Oto ona, cała aż krzycząca mołdawsko-rumuńską duszą. Początek jest mocny. Środek intensywny. Koniec pulsujący pod skórą. Cała skala doznań. Choć może właśnie skali tu zabrakło? To moja książka minionych wakacji, choć wzięta w objęcia w ostatnie sierpniowe dni. A jednak odmieniła. Wywołała deszcz łez. Jak lina oplotła sobą i wiem, że już nie puści, bo są te oplatające na zawsze. Dzieciństwo Aleksego nie było dobrze skomponowaną sonatą. Ojciec z problemami, porzucił rodzinę od tak i matka kochająca bardziej młodszą siostrę Mikę niż jego. To boli. Wbija się jak kolec w młode życie. Nastolatek pełny jest nienawiści, którą z całą mocą przelewa na matkę. Wychodzą z niego słowa i myśli, które tną jak nóż. Nie pozostawiają złudzeń. Jednak szybko się okazuje, że to tylko oblicze zbyt długiej niemiłości, która sprawia że człowiek usycha. Wtedy zostaje popiół. A może i w nim tlą się jeszcze skrawki, które można ożywić? Nazwać na nowo?
Koniec roku szkolnego. Zbuntowany Aleksy marzy o wyjeździe z kolegami do Amsterdamu. O używaniu i młodzieńczych szaleństwach. A jednak coś wytrąca go z obranego celu. Nie wiedzieć czemu matka, ta którą tak gardzi, zgadza się na samochód, który Aleksy, pomimo braku uprawnień ma prowadzić. Największe niespełnione pragnienie syna. Warunek jest jeden – pojechać razem na wakacje, do francuskiego miasteczka. Być blisko. Aleksy, choć zaskoczony, to skuszony wizją z wiatrem we włosach w tle, godzi się. Dzieląca ich ściana zaczyna pękać, a gdy okazuje się, że w mamie kiełkuje bezwzględny rak dzieją się rzeczy, które całkowicie odmienią nurt tej rzeki. Rzeki relacji matki i syna, pogubionych gdzieś po drodze.
To lektura zapachów i obrazów, które kwitną jak maki w pamięci. Retrospekcja minionego z punktu widzenia dorosłego Aleksa – malarza, który uczęszcza na terapię, nie radząc sobie zbyt dobrze z codziennością. Czuje się tu perfumy o aromacie mimozy. Mama pachnie naostrzonymi ołówkami i przygotowuje pieczone jabłka. Te ulubione. Mika jak mały robaczek, ściskająca palec braciszka. Jest całowanie skrzydełek biedronki. Dzbanuszek z wiklinową rączką i broszka jaszczurka. Wreszcie oczy mamy płaczące do wewnątrz, blizny na twarzy lata. Oczy mamy pąki w oczekiwaniu. Oczy, które mówią wszystko, czego ubrać w słowa się nie da.
Język jest tu unikatowy, niemal proza poetycka. Urzekł mnie jak nic od dawna. Tka gobeliny, o których nie sposób zapomnieć, ale wiesza się je na ścianie swojego umysłu. Taka literatura jest mi najbliższa. Z taką literaturą chcę iść, gdziekolwiek. Nie mogę nie wspomnieć o tłumaczu. To co zrobiłeś to finezja. Czytałam i nieustannie notowałam, żeby nie uronić żadnej kropli tej wyjątkowości. Zaczarowana stylistyką, interpunkcją, emocjami, które są tu jak żywe. Książka o tym, że umieranie dzieje się cały czas. O tym, że czasem budzimy się w obcym życiu, którym próbujemy żyć jak własnym, a przecież możemy odnaleźć swoje. I być naprawdę, nieważne ile dni zostanie nam jeszcze danych. Mama, papierowa żaglówka na wodzie i unoszące się szmaragdowe odłamki – okna łodzi. Mama stająca się szmacianą lalką, bezsilną, a jednak z wolą spełnienia. Do utraty tchu. Zakopana bez reszty w drobnych nadmorskich muszelkach. Proszę – spójrzcie w jej zielone oczy. Są PRZEPIĘKNE. Przeczytajcie, a nie zapomnicie nigdy TAMTEGO lata.